Kościół w Anglii a w Polsce. Jakie są różnice i jak sobie radzić?
Przez pierwsze tygodnie bycia w Anglii chodziłam do polskich kościołów. Msze nie różniły się tam niczym od tych, które odprawiane są u nas w kraju oprócz tego, że przeprowadzane były zazwyczaj w wynajmowanych kościołach. Takich bardzo prostych, bez ozdób, bez bogactwa i przepychu. Bardzo ciężko o znalezienie prawdziwej polskiej parafii, nawet w dość dużym mieście, w którym mieszkałam. Jednak wszystkie msze dla Polaków i tak odbywały się poza miastem, więc z nich zrezygnowałam. Ciężko było się do nich dostać. Zresztą chciałam poczuć ten angielski klimat najbardziej jak się dało.
Pierwszy raz na mszy w Anglii byłam w Londynie w Westminster Abbey. Wejście do kościoła jest płatne, chyba, że uczestniczy się w nabożeństwie. Co prawda, jest to świątynia anglikańska, ale rodzice zgodnie stwierdzili, że będzie się to liczyć jako uczestnictwo w niedzielnej mszy, więc raźnie pomaszerowałyśmy zająć swoje miejsca (dzisiaj już nie jestem tego taka pewna, bo ciężko znaleźć informacje na ten temat, a jak już jakaś się pojawi, jest dość niejasna).
Pamiętam, że pierwszym szokiem był dla mnie fakt, że całe nabożeństwo, słowo w słowo wypisane jest na kartkach. Nawet, jeżeli nie jest się najlepszym z angielskiego, można spokojnie śledzić, co się dzieje. Ponadto, zaznaczone były kwestie, które mieli wypowiadać wierni, a które śpiewał chór, czy wypowiadał pastor. Bo msza niemalże cała prowadzona była przez chór. Piękna rzecz.
Kiedy przyjechałam do Anglii na dłuższy czas i znudziło mnie jeżdżenie na polskie msze, wybrałam kościół w centrum miasta. Kościół jak kościół, wszystko było ok. Tylko ludzie jacyś tacy bardziej życzliwi. Co prawda wszystko wciąż było bardzo osobiste, ale "peace be with you" należało wymienić z każdym w zasięgu ręki. Ksiądz także czekał na ludzi wychodzących z budynku, żeby im podziękować za przyjście, podać dłoń i życzyć dobrego dnia.
W tym kościele nie wszystko było podane wierzącym. Co prawda, przy wejściu można było zabrać śpiewnik, skrócone kazanie i części mszy z zaznaczonymi stronami śpiewnika, żeby móc towarzyszyć chórowi. Nie uwzględniono jednak żadnych modlitw, a to były moje pierwsze msze po angielsku i nie miałam pojęcia jak to wszystko powiedzieć.
Jeżdżenie do centrum zajmowało mi 30 minut, więc zaczęłam szukać czegoś bliżej. I znalazłam. Nie dość duży kościół, ale osiedle dalej (20 minut spacerem). Dwa tygodnie później dotarło do mnie, że on chyba również był kościołem anglikańskim, ale do dziś nie jestem pewna. Tylko ta kobieta w szacie budzi moje wahania.
Byłam tam tylko dwa razy, ale nie dlatego, że mi się nie podobało, ale dlatego, że po pierwszej wizycie trochę się rozchorowałam, a po drugiej wylatywałam do Polski.
To miejsce wspominam najmilej, mimo że musiałam wstawać o 8 rano w niedzielę, żeby się do niego dostać.
Moja pierwsza msza była bardzo specyficzna. Przyszłam prawie spóźniona, kierując się GPSem. Sala była bardzo mała, niczym sala lekcyjna. Przy wejściu wręczono mi plik papierów w skład których wchodził śpiewnik, rozpisana cała msza (wraz z wszystkimi modlitwami!) i właściwie wszystko, co się dało rozpisać. Zajęłam miejsce mniej więcej w środkowym rzędzie. Chwilę później podeszła do mnie kobieta, przedstawiając się i pytając o moje imię, miejsce zamieszkania i czy jestem wierząca. Była bardzo miła, a ja zdziwiona. Widząc, że nie bardzo sobie radzę z tymi wszystkimi kartkami, poprosiła swoją starszą koleżankę, żeby przy mnie usiadła.
Cały czas czułam to, jak blisko są ze sobą ci wszyscy ludzie. Szczególnie (uwaga!) podczas "peace be with you". To co, wymieniamy uściski ze wszystkimi w zasięgu ręki? A gdzie tam! Ze wszystkimi w zasięgu wzroku, czyli po prostu ze wszystkimi! Krótka pogawędka też jak najbardziej wskazana.
Cały nastrój był naprawdę pozytywny. Szczególnie czuło się to podczas kazań. Modlitw. Wszystkiego. Miałam wrażenie, że ich motyw przewodni to "wszystko jest w porządku, ludzie nie są idealni", podczas gdy w Polsce non-stop atakuje się nas hasłami "nawróćcie się, wy grzesznicy!". To była naprawdę miła odmiana.
Co do komunii (bo po wcześniejszej wizycie w Polsce i spowiedzi w końcu mogłam w niej uczestniczyć) - przyjmowano ją pod dwoma postaciami. To był mój pierwszy raz, gdy piłam wino w kościele. Wiem, że w centrum miasta także działało to tak samo.
A co po nabożeństwie? Zamykano "salę kościelną" i przenoszono się do tej obok, w której rozkładało się stoły, piło kawę lub herbatę i jadło ciastka. Byłam tak bardzo zdziwiona, że automatycznie odpowiedziałam, że tak, zostanę chwilę dłużej na poczęstunek. Był on całkowicie darmowy i wszyscy w nim uczestniczyli. Ludzie, którzy jeszcze wtedy nie mieli okazji mnie poznać, podchodzili i rozmawiali. Było naprawdę miło, ale kawa mi nie smakowała i robiło się już późno.
Przez chorobę pojawiłam się tam dopiero dwa tygodnie później. Znów zaskoczyło mnie to, że wszyscy zauważyli moją wcześniejszą nieobecność. Pytano mnie co się stało i czy wszystko w porządku. Co więcej, słysząc o moich planach powrotu do Polski pytano czy jeszcze wrócę! Wtedy właśnie uroczystość prowadziła kobieta, co mnie trochę zdziwiło. Zupełnie jak zdziwiło wszystkich to, że nie idę pod ołtarz przyjąć komunii. Przecież nie wypada.
Podsumowując - uczestniczenie w katolickiej mszy w każdą niedzielę jest w Anglii dość trudne. Ta trudność polega zazwyczaj tylko na długich dojazdach. Jeżeli jesteście na wsi, może się zdarzyć też tak, że możecie nie mieć żadnego katolickiego kościoła w swoim zasięgu.
Kiedy jednak takowy się znajdzie i będzie to angielski kościół katolicki, nie ma się co martwić, że niczego się nie zrozumie, bo zawsze jakieś informacje dostanie się na kartce. Wystarczy tylko umieć angielski. A jak znaleźć kościół? Internet moi drodzy, internet.
No comments: