LISA THE WORKER: jak pozwać pracodawcę?
"Wraz z początkiem listopada zaczęłam nową pracę. Niezrozumiałe było dla mnie to, że można mieć szacunek do pracownika i iść mu na rękę. (...) elastyczność godzin, dni wolne, wyżywienie i wszystko inne było dla mnie szokiem (że też musi dochodzić do sytuacji, w której ludzkie traktowanie drugiego człowieka jest błogosławieństwem). Jestem bardzo zadowoloną, niemalże niezależną studentką. Jest super." Tak właśnie zaczynało się moje podsumowanie listopada zeszłego roku.
Do końca milczałam, gdzie konkretnie pracuję, ale już nie czuję takiej potrzeby. Był to żłobek. Na początku byłam zatrudniona jako pomoc wychowawcy, potem jako opiekun. O tym jeszcze przeczytacie.
Pamiętam, że na rozmowie o pracę zapytano mnie, ile chciałabym pracować. Wtedy jeszcze myślałam o czymś pomiędzy 1/2 a 3/4 etatu. Nie zależało mi na pieniądzach, chciałam jedynie móc opłacać rachunki. Ponadto, miałam jeszcze na głowie firmę, studia i inne rzeczy, które nie dawały mi spać, więc nie byłam pewna, czy będę w stanie udźwignąć więcej.
Nie udało się.
Stworzenie cioci
Zdecydowałam się na tę pracę tylko dlatego, że moje wykształcenie otwierało mi furtkę do żłobków i przedszkoli. Nie miałam żadnego doświadczenia. Chociaż nigdy nie sądziłabym, że się na to zdecyduję, a do tamtego momentu dzieci unikałam jak mogłam. Jednak udało się - dostałam tę pracę i od listopada wołano na mnie "ciociu".Pomińmy cały wstęp o tym, jak to na początku było fajnie. Bo było. A przynajmniej myślałam, że jest. Potem zaczęłam dowiadywać się o rzeczach, o których zapewnie nie powinnam wiedzieć. A może i powinnam. Ciężko powiedzieć, ile praw przysługuje pracownikowi. Zapewne niewiele.
Na początku nie miałam nikomu nic do zarzucenia, oprócz tego, że irytowały mnie wiadomości w środku nocy, że coś jest do zrobienia na dzień następny. Albo nagłe zmiany planów.
Wiem, że masz jutro dzień wolny, ale czy mogłabyś otworzyć o 7?
Ostatnie pozycje was zainteresowały, prawda? Zaczekajcie.
Nie buntowałam się patrząc na moje godziny pracy, które każdego dnia były inne i ustalane niewiele w przód. Płacono mi za każdą "podróż służbową" (którą było wyjście do sklepu) czy tworzenie strony internetowej. Miałam też obiady za darmo. Ah, no i pośrednio proponowano mi pozycję zastępcy dyrektora w nowej placówce. Właściwie dość często o tym słyszałam.
Jak już otworzymy nową placówkę, to zostaniesz tam zastępcą!
Wszyscy wiedzieliśmy, że to się nie wydarzy, bo nie mam odpowiednich kompetencji. Ale mydlono mi oczy. W końcu już i tak robiłam wszystko to, co opiekun i dyrektor powinien robić.
Szef szefowi szefem
Od dyrektorki dowiadywałam się o wszystkim, co się dzieje. O tym, jacy tak naprawdę są właściciele. A przynajmniej o tym, jak ona ich kreuje, bo resztę mogłam zobaczyć sama. Swoją drogą, to była naprawdę spoko dziewczyna. Niewiele starsza ode mnie, ze sporym doświadczeniem i niewielkim uzależnieniem od środków nasennych.Pan właściciel wszystko zrzucał na jej głowę. Otworzył żłobek, ale nic o żłobkach nie wiedział. Jak sam mówił, zrobił to z miłości do dzieci. Zatrudnił więc panią, która aplikowała na opiekuna, jako dyrektorkę. Zabezpieczył się i umywał ręce, bo przecież on jest tylko właścicielem, jego nic nie obchodzi. Cała odpowiedzialność spada na dyrekcję. No przecież.
Przyjeżdżał do żłobka tuż przed zamknięciem i przetrzymywał. Często godzinę czy dwie. Bo trzeba było porozmawiać o cenniku (nikt z nas oczywiście nie miał w sprawie cennika nic do gadania, to nie do naszych kieszeni szły pieniądze). Wielokrotnie, po godzinach, do 20, zamiast wysłać gotową propozycję mailem czy smsem. A przy wykazywaniu godzin był wielce zdziwiony, że ktoś zostawał w pracy do późna, skoro żłobek zamykany był o 18:30. Nie wiedziałam, czy to żart.
Jeszcze ciężej było zrozumieć szopkę, która się tam rozgrywała. Może wszyscy sekretnie konkurowaliśmy o miano najlepszego aktora? Niby grałam swoją rolę, ale o plebiscycie nie zostałam poinformowana.
Wyglądało to mniej więcej tak: dyrektorka dostawała opieprz od właściciela za byle głupotę, potem za jego plecami informowała mnie, że będzie musiała na nas trochę nakrzyczeć (ale żebym nie brała tego do siebie, bo po prostu musi to zrobić, inaczej dostanie jej się jeszcze bardziej) a następnie leciała po nas od stóp do głów. Bardzo niekomfortowe sytuacje. Bardzo sztuczne sytuacje. Nie wiedziałam, jak się zachować. Przeprosić, że istnieję? Mrugnąć oczkiem? Ścisnąć dłoń koleżanki, która nie została powiadomiona o przedstawieniu?
Zastępca dyrektora, studentka dziennikarstwa
Do moich obowiązków należała opieka nad dziećmi. Tak uogólniając. Wkrótce jednak zakres obowiązków wzrósł. Pochwaliłam się, że coś tam ogarniam html'a (powiedzmy, że ten blog wygląda przyzwoicie i mogę tak mówić), więc została mi powierzona misja prowadzenia strony internetowej postawionej na taniej platformie z szablonami, które widziały bitwę pod Grunwaldem. Oczywiście bez możliwości edytowania kodu.Chwilę później okazało się też, że ogarniam Excela, Worda i matematykę na tyle dobrze, żeby pisać umowy, rachunki i wszystko inne, co przerastało dyrekcję. Czyli ogólnie komputer. Już wtedy słyszałam obiecanki o awansie.
W tym samym momencie zaczęłam też widzieć dzieci, których nie było. Na papierach, które przygotowywałam w związku z dofinansowaniem. Dzieci widmo, których jeszcze nie poznałam, ale które (chyba) już się urodziły. Czułam się z tym okropnie, ale ja się pod tym nie podpisywałam. Ja tylko wykonywałam rozkazy. A jeżeli jeszcze nie zrozumieliście - dostawaliśmy zwrot za obecność dziecka, które jeszcze do nas nie uczęszczało. I to nie jednego.
Nie ma pracowników, ale jesteś Ty
Jak to się stało, że zostałam tak ważną osobą w tej placówce? To złe pytanie. Ja po prostu taka jestem. Wszędzie pcham się do najważniejszych i najbardziej odpowiedzialnych pozycji. Pytanie powinno brzmieć - "dlaczego zostałaś opiekunem, jeżeli byłaś tylko pomocą i nie miałaś kwalifikacji?". Bardzo dobrze, że pytacie.
W żłobku pracowały trzy osoby - dyrektorka, opiekunka i ja. Bodajże w grudniu ta druga, najmądrzejsza z nas wszystkich, postanowiła się zwolnić, bo już nie wytrzymywała. Postawiono mnie wtedy w dość niekomfortowej sytuacji - albo zrobię kurs opiekuna, albo będą musieli szukać nowego pracownika. W domyśle "nie będziesz już potrzebna". Przynajmniej tak do odebrałam. Wiedziałam też, że jeżeli nie dam zadowalającej odpowiedzi, dyrektorka będzie musiała pracować codziennie po 12h, bo pomoc opiekuna sama z dziećmi zostać nie może. Mam zbyt dobre serce, nie mogłam jej tego zrobić, więc zgodziłam się na level up.
Nie wiedziałam, jak to załatwimy. Zostałam tylko poinformowana, że mam się umówić z panią od kursu, aby odebrać papiery. Gotowe papiery, że opiekunem już jestem. Tekst nie ma na celu sprawienia problemów tej pani, więc temat pomińmy. Na kursie nie byłam, odbyłam kurs pierwszej pomocy, egzamin zdałam. A dwa miesiące wcześniej dostałam papier.
Problemem była strona finansowa całej sprawy. To pracodawca płacił za kurs. Oczywiście, zapytałam, co z tym zrobimy. "Jakoś się to rozwiąże". Żadnej umowy, żadnych świadków. Strzelił sobie w stopę.
Jeszcze wtedy byłam dość pozytywnie nastawiona, choć dobrze wiedziałam, dlaczego wspomniana koleżanka się zwolniła. Definicja mobbingu jest dziwna a samo zjawisko ciężkie do udowodnienia. Zaczynało być niekomfortowo.
Słyszę Cię
O podsłuchu po raz pierwszy usłyszałam już w listopadzie, ale nie do końca w to uwierzyłam. Byłam przekonana, że dziewczyny coś sobie uroiły. Natomiast gdy w trakcie spotkania z właścicielami, wyszły od nich rzeczy, o których nie mieli prawa wiedzieć, zaczęłam podejrzewać dyrektorkę o przekazywanie poufnych informacji za naszymi plecami. Ale ona się zarzekała, że nawet nie otworzyła ust. Uwierzyłam jej, bo do właścicieli zaczęły docierać też informacje, których ona raczej nie chciałaby przekazywać.
Do dziś nie wiem, czy ten podsłuch faktycznie istniał. Nie zostałyśmy o nim poinformowane, a "góra" wiedziała zbyt wiele na tematy poruszane w placówce. Plany działania, problemy miłosne, opinie o dzieciach.
Prawnie, podsłuch to śliski temat. Powinnyśmy podpisać zgodę na nagrywanie naszych rozmów, tak jak wyraziłyśmy zgodę na monitoring. Podejrzewam, że problemem był służbowy telefon dyrektorki. Teraz już tego nie potwierdzę.
Nie płacz nad rozlaną zupą
Było to prawdopodobnie na początku lutego. Obserwowano nas na monitoringu i natychmiast zadzwoniono z naganą. "Nic nie robicie! Do pracy! Dzieci niezaopiekowane, płaczące! A Eliza to czemu je zupkę na sali, do kuchni z nią!" Trochę przesadzam, trochę nie. Jednakże zostałam poinformowana, że za jedzenie zupki na sali zostanie mi potrącone 50zł. Za jedzenie. Zupki. Na sali. To przepraszam, ale nie mogę ani wyjść na przerwę, ani zostawić dzieci, czy powinnam funkcjonować dzięki zjawisku fotosyntezy?
Zupka była dość absurdalną rzeczą i obrosła do mistycznego stwora wśród mych znajomych. Oczywiście, gdy usłyszałam o karze, najpierw byłam zdezorientowana, a potem zdenerwowana. Rozumiałabym, gdyby istniał regulamin, który jasno zakazywałby mi spożywania ciepłych posiłków na dywanie (bo o to chodziło - jadam wrzątek i mogłabym rzucić zupką w dziecko). Albo gdyby istniał jakikolwiek regulamin. Ewentualnie, gdyby kiedykolwiek zwrócono mi uwagę, że robię źle, bo przecież zawsze jadałam wśród dzieci. No cóż, zupka wyprowadziła mnie z równowagi.
Już wtedy wiedziałam, że wraz z końcem lutego nie przedłużam umowy. Czy też nie podpisuję nowej, bo co miesiąc dostawałam takową na okres miesiąca. Choć prawdę mówiąc, wcale jej nie dostawałam, jeżeli jej sobie sama nie napisałam. A w lutym tego nie zrobiłam, więc aż do końca pracowałam bez umowy. Wcale nie musiałam tam przychodzić.
Prawo działające wstecz
W tym czasie pojawił się też temat pieniędzy za kurs. Chciano mi to rozłożyć na raty, bo taki był początkowy pomysł. Pasowało mi to. Jednak szybko zmieniłam zdanie. Przecież nie planowałam się tam więcej pokazywać. Poinformowałam więc, że oddam całość na raz. Byłam skłonna wyłożyć te 1500zł, czyli prawdopodobnie całe moje oszczędności na tamtą chwilę, tylko po to, żeby już się uwolnić. Zaczęto coś podejrzewać. "Eliza, czy coś się stało? Planujesz się zwolnić?". Spokojnie, jeszcze nie. To jeszcze nie czas. To dopiero początek lutego.
Jednak wiedząc, co planuję, zaczęłam szukać moich dokumentów, a co ważniejsze - certyfikatu z kursu, aby zrobić kopie. Wiedziałam, że nie mogę wynieść tego z placówki, bo może się to skończyć źle. Więc zrobiłam kopie. I one mnie uratowały.
Przyszedł dzień wypłaty, 10. lutego. Była to sobota. Już miałam dość i szukałam jakiegokolwiek haka, żebym mogła się zwolnić z winy pracodawcy (przypominam, że nie miałam podpisanej umowy). Ale zostałam zaskoczona. Pieniądze nie dotarły w piątek, ale zostały przesłane przelewem ekspresowym w sobotę. Oni już chyba też wiedzieli, że żarty się skończyły. A mimo to, moje wynagrodzenie było za małe. Nie musiałam czekać długo na wyjaśnienia.
Dostałam wiadomość od dyrektorki, że trzeba zorganizować spotkanie z szefostwem w następnym tygodniu. Sprawy niecierpiące zwłoki. Wiadomo. Ah, a tak w ogóle, to zmieniono mi stawkę godzinową z 14,50 na 13,70. Bo tak. Bo wcale nie muszę być o tym poinformowana i przecież można zmieniać umowy. Myślałam, że to żart. Znowu.
Ale żartem to nie było. Na moim rachunku wisiała kwota równa ilości godzin pomnożonej przez niższą stawkę godzinową. Powiedziałam, że w poniedziałek do pracy nie przychodzę.
Prawnik vs prawnik
Nie ukrywam, że swoje odejście planowałam już wtedy od jakiegoś czasu. Wiedziałam, że pieniędzy za kurs zwracać nie muszę, bo nie ma ku temu żadnych podstaw. Moje wspaniałe koleżanki z uczelni bombardowały mnie informacjami prawnymi, a ja sama kontaktowałam się z Państwową Inspekcją Pracy. Zdziwieni? Moja historia brzmi zbyt banalnie, ażeby mieszać w to organa państwowe? Możliwe. Ale psychicznie miałam już dość. A widziałam tyle nieprawidłowości w całym systemie, że nie chciałam "po prostu" odejść.
Zadzwoniłam do mojego chrzestnego, który jest prawnikiem. Nie powiedział mi nic nowego, z czego koleżanki by mnie już nie wyszkoliły. Utwierdził mnie jednak w przekonaniu, że prawda stoi po mojej stronie. Poinformowałam dyrektorkę, że nie tylko nie przychodzę w poniedziałek do pracy, ale i nie zwracam żadnych pieniędzy. Co więcej, czekam na zwrot należności. Wyłączyłam telefon.
Mimo wszystko, musiałam do pracy w poniedziałek przyjść. Szef chciał ze mną rozmawiać, a ja chciałam podpisać wszystkie dokumenty. Powiedziano mi, żebym była na ósmą. Denerwowałam się. A może raczej bałam. Nie wiedziałam, do czego może dojść. Ząb za ząb, weszłam z włączonym dyktafonem. Tak na wszelki wypadek.
Nic z naszej rozmowy nie wynikło. Kazano mi przyjść później, gdy w placówce będzie też dyrektorka. Próbowano nastawić nas przeciwko sobie. Nie miałam ochoty się kłócić, więc odpowiedziałam, że przyjdę później, jak będę mieć czas. I faktycznie, przyszłam. Siedziałam tam dwie godziny, a w międzyczasie przepadła mi rozmowa o pracę.
Nie żałuję. Nawet, jeżeli usłyszałam mnóstwo idiotycznych rzeczy tego dnia. Jak to, że potrącono mi z pensji za nie uzupełnianie dziennika (przypominam - ilość godzin x 13,70, co do grosza), albo to, że szef też ma prawników. Bo jakże to tak taka młoda dziewczyna może go straszyć. Wspominał też, że miałam tam tak dobrze, że planował mi jakąś robotę w telewizji z niebieskim znaczkiem. Cóż za bullshit.
Czyli nie potrzebujesz kursu, skoro nie chcesz oddać pieniędzy?
Whatever, po prostu puść mnie już do domu.
Dobrze, zostawiam to więc Twojej moralności.
Bo to ja byłam tą złą, która zwolniła się z dnia na dzień, krzywdząc niewinnych, którymi nie miał się kto zająć.
Epilog
Jeszcze przez dwa miesiące miałam kontakt z dyrektorką. Wysyłała mi dokumenty, które musiała przygotować dla jednego z urzędów, a nie radziła sobie z arkuszem. Formatowałam je, zapisywałam i odsyłałam. Nie wiem, czy powinny one do mnie trafiać.Niedawno próbowałam się z nią kontaktować. Nie odpisała.
Gdy proponowałam jej, żebyśmy odeszły razem, czułam jej wahanie. Była zmęczona sytuacją, ale z drugiej strony broniła się tym, że ma tam umowę o pracę. Umowę, która mogłaby zostać zerwana z winy pracodawcy (bo ona pieniędzy 10. lutego nie otrzymała) i która wcale jej tam nie trzymała. Umowę, która wcale nie jest mistycyzmem i którą można dostać gdziekolwiek indziej. Da się. W nowej pracy od razu zaproponowano mi umowę o pracę.
A wiecie dzięki czemu pracuję w mojej obecnej placówce? Dzięki kopii dyplomu. Była ona jednak niewystarczająca i potrzebowałam oryginału. Zgłosiłam się do ośrodka egzaminacyjnego po duplikat. Kosztował mnie 100zł, nie 1500zl.
Za napisanie tego tekstu brałam się ponad pół roku. Na początku stworzyłam szkic reportażu, za który dostałam ocenę bardzo dobrą i zaliczyłam ćwiczenia. Chciałam opublikować to w gazecie, ale bałam się konsekwencji. Niby wciąż się boję, ale mimo wszystko uważam, że powinnam to w końcu udostępnić.
Bardzo dziękuję wszystkim osobom, które wtedy na bieżąco angażowały się w sprawę. Wszystkim WZIXom, Manie, bliźniaczce i całej reszcie! Love you!
No comments: